niedziela, 29 maja 2011

Zamiast wstępów - chałka

Temat dziewiczego posta wywołała oddalona stąd o jakieś 350 kilometrów pani domu bardziej perfekcyjna od rozpoczynającej wlaśnie ponowny blogowy żywot, prosząc o przepis na "to legendarne cudo". Chodzi o chałkę, drożdżową, puchatą, miękką w środku i chrupką na zewnątrz, pachnącą wanilią i chrupiącą cukrową kruszonką. Chałka pojawiła się w moim życiu czyniąc istną smakową rewolucję i została wpisana na nieformalną listę ciast numer jeden - tak, to cała lista, bowiem na miejscu pierwszym jest dość tłoczno. Od razu wiedziałam, że przepis będę wykorzystywać częściej i oto kilka dni temu nadarzyła się idealna okazja, a mianowicie brak słońca za oknem. To w zupełności powinno wystarczyć, aby zakasać rękawy i zabrać się za ugniatanie ciasta. Przyznam przy tym, że ugniatał kto inny, ale wobec machania bezdusznymi hantlami perspektywa zjedzenia tego, co się uprzednio ugniotło, była dla właściciela hantelek wystarczającą mobilizacją.
Ale, do meritum! Otóż - przepis pochodzi stąd i nie chcąc przyczyniać się do powielania tekstów w sieci odsyłam wprost do "moichwypieków". Dostosowałam się do przepisu niemal w 100 procentach, pamiętając o pewnym prostym tricku, który pomógł mi pozbyć się strachu przed zabieraniem się do droźdżowego ciasta. Całą mąkę wsypuję do miski i w dołek wkładam drożdże, zasypując je cukrem i podlewając ciepłym - nie gorącym! - mlekiem. Na to trochę mąki z boków i odstawiam w ciepłe miejsce. Najczęsciej pod pierzyny, babcinym sposobem. Mniej do zmywania i gwarancja sukcesu większa. Patent ten zdradziła mi kolejna bardziej perfekcyjna gospodyni. Zrezygnowałam z poczwórnego splotu, zniechęcona nieco płaskim wypiekiem przedstawionym na fotografii. I słusznie, bo w trzecim etapie - to jest po zapleceniu, ale przed wyrośnięciem - moja chałka wyglądała tak:


Apetycznie, miękko i sprężyście. Rosła w oczach. Chałkę zawsze posypuję kruszonką według niezmiennego przepisu mojej babci: mąki tyle samo co cukru, a tłuszczu (masła lub margaryny do pieczenia) tyle, żeby było w sam raz. Chałka położona na zwykłej blasze rozrasta się przepieknie, ale za drugim razem w połowie pieczenia rozjechała mi się na boki. Za pierwszym razem miałam najwyraźniej szczęście debiutanta. W porównaniu ta druga wygląda dość blado:


Nie rwie się też tak zachwycająco w rękach, jest mniej puchata. Możliwe, że na jej konsystencji odbiła się próba uratowania jej przed zupełnym zdefasonowaniem i wyciągnięcie jej na chwilę z piekarnika. W pieczeniu jak w życiu - trzeba uważać, by nie przedobrzyć. Ale pachnie i smakuje równie szałowo. Nic, tylko piec!

1 komentarz:

  1. Od dziecka kocham chałki i naprawdę nie wiem jakim cudem żadnej dotąd sama nie upiekłam. Ale skoro już mam rzeczony przepis...;)

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi miło, jeśli pozostawisz komentarz :)
Jeżeli nie masz konta na blogspot.com, wybierz "komentarz jako: Anonimowy".
Pamiętaj jednak jakoś się podpisać!