Zaczął się paskudny okres w roku. Podobno są osoby, które lubią słotę, mi się jednak coś nie chce w to wierzyć. W dzień taki jak dziś, gdy nie ma słońca, wieje zimny wiatr i mży prosto na okulary, przy życiu przez cały dzień utrzymuje mnie myśl o wieczornym grzańcu.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgBcmQtQ-ZbyVzVFOOWl_X75rzMpul0m9GiTR0lNYZjnYZhEYl19yXC-oyU8L__dVFAYeYESQj4C9TA8OTmH_ux6pKT7nbHLvSkXULxvRS7lrZ3QGF61zFTjxKZjE1NByxHVM7_GkxkUOZS/s400/grzane+piwo.JPG)
Na litr magicznego napoju (dwa parujące, półlitrowe kufelki) potrzebuję:
litr jasnego piwa (takiego, którego nie żal nam bezcześcić podgrzewaniem i przyprawianiem; najlepiej, żeby miało zdecydowany smak)
1 pomarańczę
3-4 łyżki miodu
2-3 łyżki soku malinowego
po ćwierć łyżeczki cynamonu i mielonego imbiru
kilka goździków
szczyptę gałki muszkatołowej
Wlewam piwo do garnka, dodaję miód, sok i przyprawy, dokładnie mieszam. Pomarańczę przekrawam na pół - z jednej połówki wyciskam sok i wlewam, drugą kroję na plasterki i wrzucam. Podgrzewam, nie dopuszczając do wrzenia.
Na zdjęciu obok grzańca ostatnia jak na razie część serii Georga R.R Martina. Myślę, że Ned Stark pochwaliłby moją progrzańcową postawę. W końcu "winter is coming".